20 marca 2024 roku, w ramach 44. Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, swój recital „Licencja na lirykę” zagrał Jacek Bończyk.
Recital, a może trochę nawet spektakl, miał premierę 10 grudnia 2022 roku (i jest w stałym repertuarze Sceny 61) w Teatrze Ateneum w Warszawie. Przygotowany został z okazji „jakiegoś” jubileuszu artysty, o czym Jacek Bończyk kilka razy żartobliwie wspomniał na scenie, ale o jaki jubileusz chodzi – nie dowiadujemy się. Bardzo, ale to bardzo przypadło mi to gustu, bo w zasadzie, po co nam ta wiedza? To tylko kalendarzowy fakcik, który sprowokował powstanie czegoś tak fantastycznego i ponadczasowego jak „Licencja na lirykę”. Zresztą jubileusz był w roku 2022, a mamy już 2024.
Byłam na tym koncerto-spektaklu dwa razy. Pierwszy raz w kwietniu 2023. Zachwyciłam się nim wówczas i obiecałam, że skrobnę słów kilka, ale słowa nie dotrzymałam, a wrażenia blakły i blakły. Niezwykle się zatem uradowałam, że w ramach PPA mogłam znów ucieszyć uszy, oczy, wrażliwość, poczucie humoru i ponownie zobaczyć Jacka w wydaniu super piosenkowo-lirycznym.
Za chwilę będzie o piosenkach, repertuarze, interpretacjach, ale zaznaczyć chcę jeszcze jedną rzecz. Otóż w Ateneum ten koncert jest bardziej spektaklem, w takim sensie, że ma dyskretną teatralną oprawę: symboliczną, ale wspaniale budującą klimat scenografię (kilka, może kilkanaście różnej wielkości świecących kul) i bardzo staranną reżyserię świateł. Scena 61 w Ateneum jest też mała, niska, ma szczególną konstrukcję – jest głęboka, jej częścią są kolumny – zatem artysta jest zdecydowanie bliżej widzów, a intymność i liryka to siostry nieodłączne. Na PPA, na Scenie Ciśnień teatru Muzycznego Capitol, gdzie „Licencja na lirykę” była zagrana, scena (i widownia) jest dużo większa – stąd miałam wrażenie, że jestem właśnie na koncercie/recitalu, a nie na spektaklu.
I nie ma to znaczenia dla sensów i treści, ale jednak dla mojego odbioru trochę miało. Acz – kolejna ważna uwaga – Grzegorz Policiński, scenograf i reżyser świateł „Licencji” w Ateneum przyjechał do Wrocławia, żeby i tu światła zagrały jak trzeba.
Na scenie, nim wszystko się zacznie, widzimy trzy stanowiska dla muzyków i dość szybko okazuje się, że jednym z nich będzie też solista. Ale i tu mamy niespodziankę, dla mnie dotyk teatru, bo zupełnie z boku, nieoświetlony i nie widoczny na pierwszy rzut oka, stoi jeszcze jeden solowy mikrofon. To do niego Jacek Bończyk śpiewa pierwszą piosenką spektaklu, dającą tytuł całości, „Licencję na lirykę” (z autorskim tekstem i z muzyką Konrada Wantrycha). I kiedy wchodzi, wysoki, szczupły, lekko przygarbiony, z głową ciut wysuniętą do przodu, wygląda zupełnie jak Wojciech Młynarski wyobrażony przez Jerzego Dudę-Gracza. A kiedy jeszcze śpiewając zatrzymuje się na spółgłosce „s”, lekko ją jakby przeciągając, skojarzenie jest kompletnie. I nie chcę się tu rozpisywać na temat relacji Bończyk-Młynarski (temat jest muśnięty w DROZDOWISKU 140), ich współpracy i przyjaźni, nie chcę szafować porównaniami, napiszę tylko, że wyraźnie widać iż ideę Mistrza, że podstawą kultury jest ciągłość, Jacek Bończyk mocno wziął sobie do serca i przepięknie ją egzemplifikuje. I chwała mu za to.
„Licencja na lirykę” składa się z kilkunastu piosenek, których wspólnym mianownikiem są autorzy tekstów. Autorzy. Poeci. Mężczyźni. Ich utwory Jacek Bończyk interpretował wcześniej wiele razy, w różnych przedsięwzięciach, projektach i na płytach, ale łączy ich też to, że są dla niego po prostu ważni. Konstytuujący. O czym zresztą ze swadą i poczuciem humoru opowiada podczas spektaklu. Śpiewani są Stanisław Staszewski, Edward Stachura, Jacek Kaczmarski, Julian Tuwim i Grzegorz Ciechowski. W tej właśnie kolejności.
I w tym miejscu zaczynam odczuwać bezradność, bo jak mam opisać finezję, artyzm, oryginalność, subtelność i mądrość z jakimi Jacek Bończyk śpiewa wybrane przez siebie piosenki… Nie umiem.
Wspaniale zbudowana jest w tym spektaklu dramaturgia. Na początek trochę dancingu i czarnego humoru spod szyldu Stanisława Staszewskiego – mnie wyjątkowo poruszyła przejmująca interpretacja „Balu kreślarzy”, wydobywająca z tej piosenki emigrancką rozpacz i desperację. Potem znów rozpacz, tylko zupełnie inna, stachurowa – tu mistrzowskie przetrzymanie publiczności, żeby nie rozbiła nastroju, nie zaklaskała i zbudowanie z trzech piosenek jednej. Pokazanie, że Stachura tę mgłę, która siada nam czasem na duszy, opisywał na różne sposoby, ale że jego wiersze są w sumie wciąż o tym samym. Następnie, idealnie współbrzmiąca z mgłami Stachury (i Satanowskiego, bo wszystkie stachurowe piosenki wybrane przez Bończyka skomponował Jerzy Satanowski), późna, bo z 1997 roku piosenka Jacka Kaczmarskiego „Między nami”, a zaraz potem jeszcze późniejsza, bo z 1999 „Mucha w szklance lemoniady” z genialną frazą „we śnie nie spiesz się, masz czas…”. Lekko nas w tym miejscu Jacek Bończyk uspokoił, ukołysał, choć tylko pozornie, bo kiedy przyjrzeć się tekstom obu tych utworów – znów pojawia się rozpacz, tylko tym razem z nutą rezygnacji. Albo pogodzenia. Nawet na pewno pogodzenia, bo światło zmienia się na jasne, ciepłe, żółtopomarańczowe, a muzycy (Konrad Wantrych i Wojciech Gumiński) zaczynają grać jazz. I w tym audio-anturażu Jacek Bończyk śpiewa tuwimowskie „Mandarynki i pomarańcze”.
Nim jednak wykona ten i dwa pozostałe wiersze arcymistrza, skomponowane przez Jana Kantego Pawluśkiewicza i Zygmunta Koniecznego uprzedza, że to piosenki z gatunku „niedoruszenia” i konstatuje „ale my je ruszyliśmy”. I śpiewa „Grande Valse Brillante” – znów wydobywając z tego wiersza rozpacz „kandydata na męża”, który chce być doskonały, ale widzi że nie jest. I o tym opowiada, zapijając smutki w bufecie. I dokładnie tak, dokładnie o tym Jacek Bończyk ten utwór zaśpiewał. Cały ten recital jest doskonały, ale ta interpretacja, ten bohater liryczny, który nagle jest wyraźny i zrozumiały, zasługuje na wyjątkowo wyjątkowe wyróżnienie.
Dopełnieniem tej części konceru są jeszcze dwa wiersze/piosenki Grzegorza Ciechowskiego, których wykonanie znów poprzedza piękna anegdota z życia jubilata – opowieść o wyprawie do Warszawy (z Wałbrzycha) w celu nabycia „Nowych sytuacji” Republiki.
Ostatnią część wieczoru stanowią cztery autorskie piosenki Jaka Bończyka, który mówi, że często pisuje dla innych wykonawców, ale sam swoje piosenki śpiewa rzadko i czas to zmienić. I tu wyróżnić chcę szczególnie utwór „Nie zgadzam się” (muz. Hadrian Tabęcki), który znakomicie współbrzmi i dopełnia i „Między nami” Kaczmarskiego i „Za dalą dal” Stachury i nawet „Bal kreślarzy” Staszewskiego – jakby był utkany trochę z tych wszystkich piosenek. A fraza „Bywa że znikam bez śladu, bo bywa że tracę nadzieję” powinna już dziś być w kanonie polskiej poezji.
Na bis Jacek Bończyk zaśpiewał „Przedostatni walc” Wojciecha Młynarskiego, tłumacząc przy okazji, że w tym recitalu Młynarskiego nie ma, bo Jemu poświęcony był inny (też znakomity, bo widziałam) recital, grany onegdaj w… Teatrze Ateneum.
Nie chcę w zakończeniu powtarzać zachwytów i komplementów. Że kropkę każdą i przecinek w tekstach słychać, że choć aranżacyjnie żadne wodotryski się nie dzieją, to jednak zupełnie po nowemu te piosenki brzmią. Napiszę krótko – jeśli kiedykolwiek, gdziekolwiek zobaczycie na afiszu nazwisko Jacka Bończyka – idźcie w ciemno. Gwarancja jakości – gwarantowana.
Pięknie napisane. Bardzo lubię jego wrażliwość i głos.
Wreszcie będę mogła tego doświadczyć na żywo, bo…idę na recital Jacka Bończyka!!! Marzyłam o tym. Przedwczoraj mąż kupił bilety na „Absolutnie, czyli Bończyk śpiewa Młynarskiego“. Tak bardzo się cieszę.
Wspaniale. To cudowny recital! Pięknych wrażeń!