Drozda notuje: NOTATNIK PRASKI A.D. 2024, część 5 – Niespodziewane i nieoczekiwane

Start listening

Spędzając w Pradze kilka jesiennych tygodni, przechodzę w inny tryb funkcjonowania. Sporo, jak choćby wyjścia do teatru czy na niektóre wystawy, planuję, ale mam też w sobie gotowość na akcje spontaniczne. Na przykład – idę ulicą i widzę galerię albo muzeum, w którym nie byłam, więc wchodzę. Miejsca i wydarzenia polecają mi też znajomi i przyjaciele, wyciągając mnie czasem w światy zupełnie nieoczekiwane.

Sídliště Solidarita, Prostor Prádelna

Andrzej S. Jagodziński, który był kilka dni w Pradze (tak, nagraliśmy DROZDOWISKO), zaproponował wycieczkę do dzielnicy Strašnice. Jej częścią jest osiedle Solidarita (Sídliště Solidarita). Osiedle powstało między 1947 a 1951 rokiem. Było ogromnym i bardzo przemyślanym przedsięwzięciem budowlanym. Składają się nań mieszkania w zabudowie szeregowej i czteropiętrowe domy czynszowe, w sumie 1200 lokali. Od początku zaplanowane były też części wspólne, takie jak na przykład pralnia (Prádelna). Wspólnej pralni nikt dziś do prania nie używa, ale że jest ona częścią majątku każdego z mieszkań, czyli trudno ją sprzedać, bo ma kilkuset właścicieli, stała się siedzibą sąsiedzkiego, lokalnego stowarzyszenia i miejscem twórczej aktywności mieszkańców osiedla. René Kubášek – społecznik, artysta, ambasador kultury czeskiej na świecie, mieszkaniec Solidarity oraz przyjaciel Andrzeja – zaprosił nas na dernisaż wystawy „Solidarita Nevídaná” [Solidarita niewidzialna], na której prezentowane były zdjęcia zrobione przez mieszkańców osiedla. Chodziło o to, żeby pokazali jak widzą swoje osiedle. Tu i teraz. Zdjęcia przysłało ponad trzydzieści osób. Najmłodsza fotografka miała pięć lat. Nikt, kto się zgłosił, nie został pominięty ani zlekceważony. Zdjęcia zostały wywołane, starannie podpisane i ułożone w spójną opowieść, a René każdego, kto na dernisażu się pojawił, po wystawie oprowadzał. Byliśmy z Andrzejem świadkami, jak mieszkańcy osiedla nie poznawali niektórych miejsc i zastanawiali się, gdzie jakieś zdjęcie było zrobione.

Andrzej S. Jagodziński i René Kubášek

Cała impreza miała cudownie nieformalny przebieg. Trwała kilka godzin. Ludzie przychodzili i wychodzili. Każdy z każdym się witał, rozmawiał. Było wino, przekąski, koncert, sąsiedzkie rozmowy, (kontrolowane) ognisko przed wejściem do Prádelny, dobra energia, autentyczność, spontaniczność… już sama nie wiem. Byłam zachwycona. Najbardziej chyba tym, że mieszkańcy osiedla zrobili to sami dla siebie. Tak po prostu. Że się sobą interesują i pobudzają do czegoś nowego, innego. Że w codzienności znajdują czas i chęć, żeby wyjść z utartego szlaku. Jeśli znacie podobne inicjatywy w Polsce, w Warszawie – napiszcie mi o nich. To jest wartość nad wartościami. Nie wszystko musi być od razu ogólnoświatowe – wystarczy że będzie ogólnoludzkie. Jedyna analogia, jaka mi się nasuwa, to lokalne inicjatywy kulturalne i artystyczne, które inicjuje, obserwuje i relacjonuje oraz w których współuczestniczy Marcin Gałązka z Antykwariatu Zakładka na Inżynierskiej. Na Pradze. W Warszawie.

A Solidarita to arcyciekawe osiedle – zostawiam Wam link do strony stowarzyszenia – warte odwiedzenia i zwiedzenia, zwłaszcza jeśli kogoś interesuje urbanistyka i architektura użytkowa.

Přemysl Rut

Jaroslava Jiskrová, redaktorka i wydawczyni wielu polskich autorów w Czechach, w tym m.in. Mariusza Szczygła i Witolda Szabłowskiego, znająca moje zainteresowania, zarezerwowała mi miejsce na „hudebním večírku” w Café Husovka. Wieczór był poświęcony Jiřímu Šlitrovi i Jiřímu Bažantovi. O Jiřím Šlitrze już pisałam, to kompozytor, prawnik i artysta-grafik, współzałożyciel Divadla Semafor. Jiří Bažant to postać dla mnie nowa. Tak jak Šlitr urodził się w 1924 roku, był kompozytorem i pianistą, grał w wielu orkiestrach tanecznych, komponował dla filmu i teatru. To on skomponował muzykę do serialu „Pan Tau”.

Autorem scenariusza i głównym prowadzącym wieczór był Přemysl Rut. Największym zaskoczeniem było dla mnie to, że to spotkanie-koncert, odbywało się bez żadnego nagłośnienia. Po prostu, przy elektrycznym pianinie siedział Přemysl Rut, który wprowadzał każdą piosenkę, opowiadał o niej, skąd jest, jakie były jej losy, a potem ją śpiewał. On albo towarzyszące mu Markéta Potužáková i Magdalena Šebestová. I to wszystko. Jakby nie działo się to publicznie, na było nie było biletowanej imprezie, tylko gdzieś w prywatnej przestrzeni czyjegoś domu. Kiedy ochłonęłam z pierwszego szoku i przyzwyczaiłam się do brzmienia, zaczęło mi się podobać, a kiedy wróciłam do hotelu, rzuciłam się do wyszukiwarki, żeby o moderatorze tego wysoce merytorycznego spotkania, dowiedzieć się więcej.

Přemysl Rut i Markéta Potužáková

Přemysl Rut zajmuje się wieloma dziedzinami sztuki. Jest pianistą, wokalistą, dziennikarzem, aktorem, autorem słuchowisk i sztuk, reżyserem i przede wszystkim (jak dla mnie) badaczem historii piosenki. Okazało się nawet, że mam w domu jedną napisaną przez niego księgę, a mianowicie „Orchestrion v hlavě (česká písnička mezi poezií a divadlem)” [Orkiestron w głowie (czeska piosenka między poezją a teatrem]. I już wiem, że brakuje mi drugiej, która pokazuje czeską piosenkę między kościołem a gospodą. W 2022 roku ukazała się kolejna w tej serii (i tę mam jeszcze szansę gdzieś znaleźć) „Zkouška sirén (česká písnička mezi folkem a rockem)”. Wszystkie trzy to rozbudowane śpiewniki z komentarzem – coś dla mnie idealnego. Od teraz Přemysl Rut i jego działania zostają na moim radarze zainteresowań.

Přemysl Rut, Markéta Potužáková i Magdalena Šebestová

I w zasadzie jestem trochę zdziwiona swoim zdziwieniem dla formy tego spotkania w Café Husovka, bo spotkałam się z nią w Czechach nie po raz pierwszy. Pamiętam koncert Jaroslava Hutki w jakiejś piwniczce, też bez nagłośnienia, z artystą na wyciągnięcie ręki. Wtedy myślałam, że to coś wyjątkowego – dziś widzę, że niekoniecznie. A to z kolei prowadzi mnie dalej jeszcze, do refleksji, być może snutej nieco na wyrost, że jest w czeskiej publiczności otwarcie na coś, co na pierwszy rzut oka i ucha wygląda nieprofesjonalnie, ale ma walor prywatności, jakiegoś stopnia wtajemniczenia. Jednocześnie odbywa się publicznie i jest biletowane. W Polsce chyba uznałabym taką formę za humbuk. Za robienie mnie w bambuko. W Czechach po prostu przyjęłam, a nawet, jak widać, zaczęłam rozkminiać.

Za tři minuty to jede

Tereza Plavecká, którą poznałam jako polonofilkę i współorganizatorkę festiwalu pokazującego m.in. polskie filmy w Pradze [Bardzo fajný – festival svěží polské kultury] zaprosiła mnie na spektakl grupy teatralnej, w której się udziela. Grupa nazywa się Za tři minuty to jede i istnieje od 2013 roku. Jej aktorami są dziennikarze, nauczyciele, architekci, barmani… – ludzie różnych profesji. Autorkami i reżyserkami przedstawień są Anežka Petrová i Mariana Čížková, obie były obecne podczas spektaklu, który obejrzałam. Tereza powiedziała mi potem, że dawniej grupa działała intensywniej, częściej miała próby, teraz spotykają się rzadziej, a grają średnio raz na pół roku. Z innych ciekawostek – do tej pory tylko raz na spektaklu pojawił się „ktoś obcy”, to znaczy nie zaproszony przez żadnego z członków zespołu, ktoś, kto znalazł informacje w internecie. I to było wydarzenie! Nie wiem jak było wcześniej, ale na spektakl, na którym byłam, mogło wejść tylko 20 osób.

Spektakl nosi tytuł „A ruce máš umytý???”, a przestrzeń, w której jest grany to przedszkole w Holešovicach. Wszystko zaczyna się nim jeszcze przekroczymy próg. Przedszkole mieści się w podwórku kamienicy, dwie panie reżyserki, które przywitały nas przed bramą, ostrzegały przed hałasem, przed pewną sąsiadką, której teatr bardzo przeszkadza i zachęcały, żeby pytać, zwracać się do nich, gdyby cokolwiek było niejasne albo w każdej innej sprawie. Potem, po cichu, prawie gęsiego, weszliśmy do przedszkolnej szatni, dostaliśmy zwierzątka, mające pomóc w znalezieniu miejsca, musieliśmy zdjąć buty i włożyć kapcie! I spektakl się zaczął. Od obowiązkowego umycia rąk. Pod surowym okiem pani. Krążyliśmy, jako publiczność, za aktorami po przedszkolnych przestrzeniach – od sali zabaw, przez stołówkę (tak, tak, siedzieliśmy przy przedszkolnych stoliczkach, na przedszkolnych krzesełeczkach), aż po łazienkę. Jeszcze nigdy nie oglądałam żadnego spektaklu siedząc na sedesie. Chyba też nigdy nie byłam w przedszkolnej łazience. Spektakl, jak już łatwo zgadnąć, odwoływał się do wspomnień z dzieciństwa, w tym do tych kolektywnych, przedszkolnych. I w większości były to wspomnienia niespecjalnie przyjemne – te z leżakowania, wspólnego jedzenia, ale też dziecięcych strachów domowych. Słów było niewiele, ale też nie były potrzebne.

Foto ze stron teatru – jedyne z tego spektaklu, jakie znalazłam

Muszę przyznać, że początkowo byłam nastawiona bardzo sceptycznie. Przede wszystkim zmarzłam, czekając pod drzewem (w listopadowy wieczór) na wejście, co już mnie trochę wkurzyło. Nie lubię też teatru, w którym jako widz, jestem zapleciona do działania. Zirytowała mnie scena w stołówce, gdzie aktorzy-dzieci bawili się jedzeniem. Ale z biegiem czasu, a toczył się ten spektakl niesamowicie spokojnie, jakimś rytmem trochę spoza rzeczywistości, może lekko sennym, uspokoiłam się, rozgrzałam i „weszłam” w konwencję. Czekałam na puentę, bo wspomnienia z dzieciństwa – zabawne czy traumatyczne – i budowanie wokół nich działań scenicznych, to dziś już pewien teatralny nurt, że przywołam tylko świetne „Mleko w tubce” w reż. Agaty Biziuk czy spektakl „Dzień dziecka” teatru Układ Formalny. Nie wspomniałam, że jeszcze przed wejściem do przedszkola/teatru, panie reżyserki powiesiły każdemu z nas na szyi mały, lniany woreczek. Kiedy spektakl dobiegał końca, padło w nim bardzo piękne zdanie, że chociaż te dzieciństwa wydają się okropne, to jednak były szczęśliwe. I zaraz potem refleksje, że wszystkich konwencjonalnych albo nawet traumatyzujących zwrotów (jak nie będziesz grzeczny/a to przyjdzie Baba Jaga i cię zabierze) jako dorośli już użyli w stosunku do swoich dzieci. A na koniec poproszono, żebyśmy otworzyli nasze woreczki. Były w nich malutkie, ręcznie malowane laleczki i informacja, że to jest moje wewnętrzne dziecko, które zawsze jest przy mnie. Wzruszyłam się.

Moje dziecko wewnętrzne

Po spektaklu było jeszcze, wciąż przy przedszkolnych stołach, małe przyjęcie i szansa na rozmowę z zespołem i ze sobą nawzajem. Integracja. I gdyby nie to, że następnego dnia musiałam o 6.00 wsiąść do pociągu, zostałabym do ostatniego autobusu.

Takich niekonwencjonalnych i zaskakujących doświadczeń miewam w Pradze więcej, ale te trzy były ponadprzeciętne, o ile coś, co jest niekonwencjonalne może być ponadprzeciętne. Zapisać zatem chciałam swoje emocje, zdziwienia i refleksje. Żeby móc sobie przypomnieć.


Jeśli podoba Ci się, to co robię, poczytaj, posłuchaj, wesprzyj.
Łatwiej będzie mi tworzyć dalej, a Ty dostaniesz coś EXSTRA!
https://patronite.pl/TeresaDrozda
https://buycoffee.to/drozdowisko/
https://suppi.pl/drozdowisko

Join the discussion