Serial oparty na biografii Agnieszki Osieckiej budził emocje od chwili, gdy zapowiedziano jego produkcję. I nie ma się czemu dziwić. Agnieszka Osiecka jest bez wątpienia osobistością naszej kultury. Kolejne pokolenia zakochują się w jej piosenkach, a te na nowo interpretowane, każdego roku ukazują się na kolejnych płytach. Można zatem postawić tezę, że twórczość, zwłaszcza ta piosenkowa, Agnieszki Osieckiej żyje, mimo iż od jej śmierci minęło przeszło ćwierć wieku.
Siadając do oglądania serialu „Osiecka” nie miałam żadnych oczekiwań. Nie czytałam opisów fabuły, nie interesowałam się kto kogo będzie grał. Byłam po prostu ciekawa, jak zostanie opowiedziana historia, którą jakoś tam znam. Tylko tyle. Być może dlatego, pierwsze odcinki nie wzbudziły we mnie takiego sprzeciwu, jak u wielu innych widzów. Rozumiałam konieczność użycia materiałów archiwalnych, wprowadzających na początku każdego odcinka w klimat społeczno-polityczny, nie irytowały mnie filmowe wykonania piosenek. Patrzyłam na młodziutką Agnieszkę Osiecką (fantastyczna Eliza Rycembel), jak stara się być w grupie, a jednocześnie jest wciąż obok. Osobna, choć w centrum uwagi. Osiecka, znana tylko z kart biografii i wspomnień, stała się dla mnie nagle dziewczyną z krwi i kości. Dziewczyną absolutnie fascynującą. I przez pierwsze odcinki tylko to się liczyło. „Przejęcie” roli przez Magdalenę Popławską nastąpiło, jak czuję, ze dwa odcinki za wcześnie, niemniej w dorosłej, „popławskiej” Agnieszce nadal widziałam tę osobność, która poetce towarzyszyła chyba przez całe życie. I jeśli ten serial coś mi dał, coś pozytywnego, to właśnie takie poczucie, że Osiecka żyła naprawdę, że naprawdę kochała, że naprawdę cierpiała, że naprawdę nie dawała sobie rady z różnymi koniecznościami, powinnościami, rolami społecznymi, emocjami. Że uciekała. Że goniła. Przed króliczkiem. Za króliczkiem. Że była bezradna. Że była wściekła. Że była odważna. Że nie była obojętna wobec tego, co się w Polsce przez te wszystkie lata działo. Niby wiedziałam, że piosenkami reagowała na rzeczywistość, ale nie do końca uświadamiałam sobie jak intensywnie. Dzięki znakomitym ucieleśnieniom, jakie dostała od Elizy Rycembel i Magdaleny Popławskiej, Agnieszka Osiecka stała się dla mnie osobą. Realną. Przestała być wyobrażeniem.
I zanim napiszę, dlaczego moim zdaniem, ten serial to stracona szansa, chcę zrobić listę scen czy epizodów, dla których warto było go zobaczyć. A może nawet nakręcić:
– finał pierwszego odcinka, którego puentą była zaśpiewana (zupełnie wbrew realiom czasowym) piosenka „Mój pierwszy bal” w filmowej interpretacji Mariki Klarman. Abstrahując od wykonania – to był oczywisty, ale jednak dobry finał, nieco metaforyzujący całą opowieść, choć z mojego punktu widzenia, jeszcze lepiej by było, gdyby piosenka do końca pokazywana była tak, jak w pierwszym ujęciu – śpiewana do pustej sali, tylko z przebitkami na Agnieszkę.
– odcinek 5: Barbara Garstka jako Elżbieta Czyżewska śpiewająca „Piosenkę o okularnikach” i „Mówiłam żartem” – wbrew prawdzie historycznej, bo te piosenki w STS-ie śpiewały odpowiednio Kazimiera Utrata i Zofia Merle, ale wg mnie Barbara Garstka, choć jest przypisana do konkretnej postaci, kreuje w tych sts-owych odcinkach wszystkie dziewczyny teatru. I ten rodzaj metafory bardzo mi odpowiada, choć tu był mocno zakamuflowany.
– odcinek 6: próby do „Niech no tylko zakwitną jabłonie” i zakwitająca na ekranie (od tego odcinka) Paulina Walendziak jako Krystyna Sienkiewicz. Ujęła mnie zwłaszcza scena w Ateneum, w której w kilkanaście sekund młodziutka aktorka całą młodość swojej bohaterki zamyka w paru zdaniach – najpierw niepewna siebie, bo nie ma aktorskiego dyplomu, a tu poważny teatr, za chwilę dziewczyńska w wyciąganiu sekretu przyjaciółki, kilkanaście minut później w STS-ie śpiewająca piosenkę „O, Jeremi” – fantastyczne sceny i fantastyczna Paulina Walendziak.
– odcinek 7: Mazury i Przybora (Grzegorz Małecki) idący tropem warkotu, a potem stojący na pomoście. A potem Agnieszka czekająca na telefon od niego, w Paryżu. Dwa rozdarcia. Dwie mijające się tęsknoty.
– odcinek 8: bardzo dobre epizody: Mariusz Ostrowski w roli Piotra Fronczewskiego, śpiewający piosenkę „Pijmy wino za kolegów” i Krzysztof Suszek jako Wojciech Młynarski, gratulujący Osieckiej nagrody za piosenkę „W żółtych płomieniach liści” w Opolu. I jeszcze finałowa scena, w której Agnieszka zapala kieliszki-świeczki za kolegów. Choć to scena dość sentymentalna i może zbyt wprost nawiązująca do „Popiołu i diamentu” Wajdy, to jednak warta wyróżnienia, bo metaforyczna i filmowa – a chyba metafory temu serialowi brakowało najbardziej.
– odcinek 9: Dominika Kluźniak jako Barbara Krafftówna śpiewająca „Sztuczny miód” – arcydzieło.
– odcinek 10: Wiktoria Gorodeckaja jako Józefina Pellegrini – w scenach z Agnieszką, w szpitalu, na cmentarzu, po śmierci Wiktora Osieckiego, a potem wróżąca jej z kart. Było w nich dużo delikatności, subtelności, współodczuwania, zrozumienia.
Tyle, jeśli idzie o konkretne epizody czy sceny. Do atutów czysto filmowych dopisałabym jeszcze role Aleksandry Pisuli jako Olgi Lipińskiej, Jana Frycza jako Wiktora Osieckiego i Piotra Żurawskiego jako Daniela Passenta. Maria Pakulnis jako Maria Osiecka robiła, co mogła, i z tej ciężkiej próby wyszła zwycięsko, mimo że cały zamysł postaci był przeciwko niej. Na plus należy też zaliczyć serialowi, zwłaszcza w końcowych odcinkach, przypomnienie (a nawet odkrycie) kilku piosenek, użytych w oryginalnych wykonaniach, a mających odzwierciedlać stan ducha bohaterki. Myślę tu w pierwszej kolejności o duecie Maryli Rodowicz i Jana Kobuszewskiego „Maleńki” z muzyką Jerzego Derfla, „Modlitwie 1980” w wykonaniu Ewy Dałkowskiej, z muzyką Piotra Figla czy „Pa pa, paryskim walczyku” z muzyką Janusza Bogackiego w wykonaniu Edyty Jungowskiej. I tu następuje koniec definitywny plusów dodatnich.
I choć napisałam już sporo o piosenkach, mój największy sprzeciw budziło właśnie ich użycie. A dokładniej niekonsekwencja ich użycia. Raz utwory dostawały filmowe wykonania, innym razem używano nagrań oryginalnych. I pół biedy, kiedy te oryginalne wykonania pojawiały się jako tło czy migawka w telewizorze, to jeszcze można jakoś uzasadnić. Ale kiedy Karolina Piechota jako Maryla Rodowicz musi ruszać ustami do oryginalnego wykonania „Małgośki” czy „Balu” – robi się karykaturalnie, niepoważnie i amatorsko, w najgorszym rozumieniu tego słowa. To samo tyczy się Patryka Szwichtenberga jako Seweryna Krajewskiego. Słyszymy oryginał, widzimy udawanie. Idiotyczny, deprecjonujący i aktora i granego przez niego bohatera, zabieg. Niewytłumaczalny i nie do obrony. Karykaturę zrobiono też (moim zdaniem) z Jerzego Wasowskiego. Grający go Mariusz Kiljan jest na ekranie raptem kilka minut, ale tych okropnie domalowanych mu brwi nie sposób zapomnieć. Zresztą w wypadku Kabaretu Starszych Panów też mieliśmy do czynienia z niekonsekwencją – w jednym odcinku Kabaret był odegrany filmowo, w kolejnym użyto oryginału.
Serialowi, patrząc na niego globalnie, zabrakło filmowości, metafory i konsekwencji. Niepotrzebnie starał się „łapać” realizm, ale i tu, o czym wielokrotnie pisano, potknięć było więcej niż kilka. W gronie przyjaciół dyskutowaliśmy o tym, ile zyskałby i jaki mógłby być, gdyby Osiecka się nie zmieniała, gdyby była metaforą samej siebie – kimś jakby zawieszonym w czasie, patrzącym na siebie z góry, z dystansu, z poziomu metafory właśnie. O czym innym byłby to serial, gdyby bohaterka w tej metaforze była młoda, a o czym innym, gdyby dojrzała. Ale taki zabieg wyznaczyłby jakąś drogę, jakiś konsekwentny (mam nadzieję) sposób prowadzenia narracji. Chyba to jest moim drugim największym zarzutem do całości. Że każda historia opowiadana jest inaczej. Że tyle jest niekonsekwentnych niedokończeń. Że tak bardzo łopatologicznie wiele razy użyto fraz powyjmowanych z piosenek, wierszy i dzienników. Zapamiętałam i jakoś najboleśniej przeżyłam spotkanie autorskie, chyba w szkole (odcinek 11), podczas którego na (źle zagrane) role rozpisano wiersz otwierający tom „Wada serca” zatytułowany właśnie „Spotkanie autorskie”.
Długo mogłabym jeszcze. Ale napisano o tym serialu już naprawdę dużo. Sama po obejrzeniu „Osieckiej” jestem rozdarta. Z jednej strony mam poczucie, że dostałam Agnieszkę od nowa, że zachciało mi się ją poznać jeszcze raz, z drugiej bezmiar idiotyzmów, drobnych i większych, mocno ten stan przytępił. Każdy odcinek próbował przekonywać, że historia opowiadana jest „po literkach”, ale gdy tylko coś nie pasowało, albo było za trudne, twórcy robili to po swojemu, w imię twórczej wolności. Ofiarą takiego zabiegu padła choćby Maria Pakulnis jako mama Agnieszki. Co zatem zrobić z tym serialem? Może trzeba go potraktować jako przymiarkę? Wprawkę? Nie mamy, jako kinematografia, zbyt wielu doświadczeń w kręceniu seriali biograficznych. W ostatnich latach tylko mocno krytykowany „Bodo” i równie mocno krytykowana (oraz koprodukowana) „Anna German”. Co innego filmy – tych w ostatnich latach powstało kilkanaście, z czego co najmniej kilka wybitnych, że przypomnę tylko „Sztukę kochania” o Michalinie Wisłockiej i „Bogów” o Zbigniewie Relidze. Osieckiej taki film też z pewnością się należy i liczę, że kiedyś powstanie. Byle nie od razu – po serialu musimy jednak ochłonąć. Wszyscy.